Uwaga!

czwartek, 24 października 2013

Rozdział 1


      April stała przy uchylonym oknie swojego pokoju i mocno wbijała paznokcie w parapet. Wpatrywała się intensywnie w wiszące przed jej twarzą przezroczyste, migoczące w blasku zachodzącego już słońca koraliki – miała je niemal wszędzie w swoim pokoju. Na żyrandolu, na ścianach… Wszędzie, gdzie dało się je powiesić. Kochała bowiem wszelkiego rodzaju klejnoty i błyskotki i choć może było to dziecinne, jej to pasowało. Poza tym działały na nią kojąco.
     Nagły podmuch wiatru napełnił pomieszczenie zapachem lasu znajdującego się kilkadziesiąt metrów od jej domu – tak niewiele, wystarczy kilka kroków i jesteś już przy linii drzew. Szesnastolatka zaczęła kręcić się niespokojnie, a kilka długich, rudych kosmyków opadło jej na twarz. Niecierpliwie odgarnęła je za ucho i zaczęła nasłuchiwać. Z początku dochodził do niej tylko świergot ptaków, szum drzew, ale po kilku minutach wyraźne burczenie silnika samochodowego i szuranie żwiru napełnił ją nieopisaną radością.
     Wybiegła boso przed dom i – nim kobieta wysiadająca z auta zdążyła wyjść na chodniczek prowadzący do drzwi – April uwiesiła się na jej szyi.
      - Mamo! – Pisnęła, jakby nie widziały się długie lata, chociaż tak naprawdę rozmawiały ostatnio przy śniadaniu. – Zrobiłam już wszystko, co miałam zrobić, mogłabym już pójść się przejść do tego lasu? – Spytała błagalnie. – Proszę!
      Wysoka kobieta, o szczupłej budowie, kościstych policzkach i dużych, zawsze spoglądających na córkę z nieskrywana miłością oczach uśmiechnęła się ledwo zauważalnie, widząc zapał dziewczyny.
      - No dobrze, możesz iść. – Powiedziała w końcu.
      April momentalnie oderwała się od matki i już odwróciła się, by pobiec w stronę małej, drewnianej furtki oddzielającej ją od tak zawsze ukochanej natury, kiedy zatrzymał ją suchy, kobiecy głos.
      - Aprilynne Campbell! Gdzie twoje maniery? – Spytała, mierząc niczego nieświadomą córkę wzrokiem. W końcu jednak uśmiechnęła się, nastawiła policzek i popukała w niego opuszkiem palca.   
     Dziewczyna cmoknęła wyznaczone miejsce, jeszcze raz mocno przytuliła matkę i pobiegła w końcu w stronę bramki, zapominając w ogóle, że nie ma na sobie butów. I tak nie widziała żadnej różnicy – zdjęłaby je.
      Miękka gleba zapadała się lekko pod jej stopami, kiedy gnała znanymi jej dobrze ścieżkami; niby mieszkała w Crescent City od niecałego miesiąca, a już znała najbliższą jej część lasu. Sierpniowy wiatr zdążył się już nieco ochłodzić; w końcu za niecały tydzień rozpocznie się Wrzesień i – co za tym idzie – nauka w nowym Liceum.
      April wzdrygała się na samą myśl o szkole. Do tej pory była uczona w domu, przez wynajmowanych przez rodziców nauczycieli i dobrze jej szło. Gdyby nie fakt, że zaczęli mieć coraz mniej pieniędzy, nie musieliby rezygnować z dotychczasowego sposobu nauczania i nie byliby zmuszeni przeprowadzać się.
      Jednak to nie był jedyny powód jej zmartwień. Źle się czuła w ciasnych pomieszczeniach, takich jak sale lekcyjne, o jakich często opowiadali jej rodzice. Wolała wolną przestrzeń. I to był jeden z licznych argumentów, którymi przekonywała mamę, aby dawała jej przechadzać się po lesie.
      Po kilkunastu minutach biegu, April dotarła do dość dziwnej, małej polany. Był to skrawek ziemi, niemal kształtu idealnego koła, porośniętego przeróżnymi kwiatami; piękną aronią, cudownie pachnącymi różami i urzekającymi makami. Na samym środku polanki stał przeogromny dąb – jego gałęzie, pokryte zielonymi, powoli skręcającymi się liśćmi okrywały swoim cieniem niemal całą polankę.
      Dziewczyna podeszła powoli do  drzewa i bez większego zastanowienia się przytuliła prawy policzek do jego kory. Nie zwracała uwagi na to, że na nieskazitelnej, bladej skórze może zostać ślad. Kiedy „tuliła” się do tego drzewa, miała wrażenie, że słyszy… szepty. Kawałki rozmów, w zupełnie obcym dla niej języku.
      Wiedziała jednak, że to tylko złudzenie. Coś takiego nie mogło istnieć, to było po prostu nielogiczne.
      Powoli odsunęła się od pnia i opadła na miękką trawę, napawając się zapachami kwiatów.            
     Przymknęła lekko oczy, chcąc nacieszyć się, najprawdopodobniej, ostatnimi w tym roku promieniami słońca.
      Nagle usłyszała trzask gałęzi.
      Poderwała się do pozycji siedzącej i z przerażeniem w oczach spojrzała w stronę ściany lasu - tam, skąd przyszłą niecałe dziesięć minut temu. Ku jej uldze ujrzała młodziutką, około siedmioletnią dziewczynkę, z dwoma złotymi kucykami, błękitnymi oczami i uroczym, dziecięcym uśmiechu. Jej błękitna sukieneczka powiewała lekko na wietrze, dając jej wygląda aniołka.
      - Rouen? – Spytała cicho, a kąciki jej ust uniosły się delikatnie na widok młodszej siostrzyczki. – Co tu robisz?
      Dziewczynka w podskokach do niej dołączyła i ułożyła się obok niej na trawie; jej głowa spoczęła na ramieniu April.
      - Widziałam przez okno jak biegniesz do lasu. – Powiedziała cicho, melodyjnym głosem, który pieścił uszy każdego, kto go usłyszał. Spojrzała na starszą siostrę niewinnie i kontynuowała: - Chciałam spędzić z Tobą trochę czasu.
      - A mama o tym wie? Przecież nie wolno nam wychodzić bez pozwolenia, zwłaszcza do lasu…
      Szesnastolatka przypomniała sobie wydarzenie, które miało miejsce zaledwie kilka lat temu, a pamiętała je doskonale. Tamtego dnia za bardzo zagłębiła się w nieznany jej jeszcze las i nie mogła znaleźć drogi powrotnej; rodzice wezwali policję i straż miejską, a kiedy w końcu się odnalazła po kilku godzinach, matka zakazała jej i Rouen wychodzić do lasu. Nie chciała przyjąć tego do wiadomości – nie wytrzymałaby tego, więc całymi dniami błagała mamę o pozwolenie. W końcu udało jej się namówić rodziców i pozwolili im wychodzić tylko i wyłącznie za ich zgodą.
      - No bo… No bo wiesz… Nie miałam czasu z nią porozmawiać. – Szepnęła i zarumieniła się.
      - Oj Rou, Rou… - April pokręciła głową z uśmiechem. – Mała spryciula. I nie zauważyła, że wychodzisz?
      - Nie. – Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko i dumnie. – Byłam cicho, więc mnie nie usłyszała! – Zachichotała.
     Aprilynne ucałowała siostrę w czoło i przytuliła ją do siebie. Przymknęła oczy, napawając się zapachem otaczających ją roślin i wsłuchując się w świergot ptaków. Promienie słoneczne wsiąkały się w jej skórę, wywołując uśmiech na jej twarzy.
     Kiedy podniosła powieki, zauważyła, że Rouen się jej przygląda.
     - Co? - Spytała i lekko zmarszczyła brwi.
     Dziewczynka westchnęła cicho.
     - Chciałabym być taka ładna jak ty. - Wyznała i przejechała opuszkami po policzku April.
     - Przecież ty też jesteś śliczna.
     - Ale w porównaniu do Ciebie... Ehh. TY jesteś piękna. Wyglądasz jak te modelki z okładek czasopism mamy.
     Aprilynne uśmiechnęła się lekko. Nie zaprzeczyła - tyle razy jej to powtarzano, że w końcu postanowiła uwierzyć. Jej niemalże śnieżnobiała skóra nie była zanieczyszczona przez żadne pieprzyki czy pryszcze, bardzo często pojawiające się u dziewczyn w jej wieku. Rude włosy kaskadami opadały na ramiona, z przodu przesłaniając już dość duże piersi. Dojrzewanie nie doskwierało jej za bardzo, ba! nawet miesiączki jeszcze nie miała. Jej mamę niezmiernie to martwiło, jednak April to nie przeszkadzało. No cóż, w końcu kiedyś to musi się zacząć, prawda?
     Już miała zamiar powiedzieć siostrze, że w jej wieku będzie równie ładna, może nawet ładniejsza, ale przerwało jej przerażające wycie. Słońce powoli chowało się za horyzontem, zostawiając na niebie krwistoczerwoną łunę - Aprilynne kochała patrzeć na ten widok, jednak teraz nie było na to czasu. W tym lesie roiło się od wilków (czego na szczęście jej rodzice jeszcze nie zauważyli), więc lepiej było schować się w domu przez zmierzchem.
     Rouen zadrżała, a jej uśmiech zastąpił wyraz przerażenia.
     - Wilki... - Wykrztusiła.
     - Spokojnie. - Szepnęła April i jednym szybkim ruchem pomogła siostrze wstać z ziemi. - Chodźmy już. Niedługo nie będzie tu tak bezpiecznie.
     Splotły swoje palce i - mocno trzymając się za ręce - ruszyły z powrotem w stronę domu.
     Wilk zawył po raz drugi. April nie wiedziała czemu, ale miała wrażenie, że tym razem usłyszała w wyciu żal i ból. A przecież to było niemożliwe. Zwierzęta nie mają uczuć, bynajmniej nie tak mocnych.
     Nawet nie wiedziała, jak bardzo się wtedy myliła.

sobota, 21 września 2013

Prolog

Październikowy wiatr tulił swoim mroźnym płaszczem drzewa, trawę i kwiaty. Niósł ze sobą złe nowiny, jakimi były powrót groźnych, zabójczych bestii. Wszystkie żywe istoty były przygotowane do bitwy; wszyscy, prócz ludzi. Jedynie oni nie byli wmieszani w cała sprawę, jedynie oni byli częściowo bezpieczni.
To u nich można było skryć to, co najważniejsze w życiu.
Dwójka ludzi szybko przemierzało las, w poszukiwaniu wyjścia na główną drogę. Wysoka kobieta o jasnych, niemalże białych oczach przyciskała do swej piersi płaczące zawiniątko i nuciła pod nosem kołysankę, chcąc uspokoić maleństwo. Równy jej mężczyzna, dużo starszy, z siwą brodą i włosami sięgającymi aż do pasa, szedł u jej boku i rozglądał się.
- Daleko jeszcze, Arthurze? - Spytała cicho kobieta i wolną ręką poprawiła tiarę, która zsunęła jej się na czoło. Jej włosy - targane przez wiatr - nie stanowiły dla niej żadnego oparcia.
- Już prawie jesteśmy. - Powiedział starzec i wskazał w oddali reflektory jeżdżących co jakiś czas samochodów. - Królowo, może ja zaniosę April dalej? W końcu po drugiej stronie drogi też jest las. Kto wie, może tam czają się nasi wrogowie?
Kobieta już chciała go skarcić, jednak po chwili namysłu dotarło do niej, że ta uwaga ma sens. Przystanęła na chwilę, a kilka kosmyków jasnych włosów opadło jej na twarz.
- Nie mogę... - Wyszeptała. - Nie mogę jej zostawić.
Arthur spojrzał na nią z troską w oczach.
- Marion... Zastanów się, proszę. - Zaczął spokojnie. - A jeśli coś Ci się stanie? Nigdy nic nie wiadomo. Jeśli zginiesz, nasz lud podda się i trolle zawładną Avalonem. - Jego głos stał się chłodny. Z pewnością nie powinien zwracać się tak do swojej królowej, jednak to teraz nie miało znaczenia. - A chyba nie chcesz ginąć na próżno. - Dodał już nieco łagodniej.
Kobieta spojrzała z czułością na spokojne już zawiniątko. Stała tak chwilę bez ruchu, aż w końcu podała córkę starcowi, a w jej oczach zakręciły się łzy.
- Wszystko będzie dobrze. - Powtarzała sobie, patrząc na oddalającego się mężczyznę. - Ona do mnie wróci...

Arthur podszedł do jednego z wielu przydrożnych domów. Powoli położył zawiniątko na schodkach przed drzwiami, a na kocyku zostawił karteczkę, na której napisane było tylko jedno słowo. Imię dziecka.
- Kiedyś ty przejmiesz władzę nad Avalonem, słońce. - Szepnął, po raz ostatni spojrzał na dziecię i odszedł, by za chwilę zniknąć za drzewami i zmierzyć się z wrogiem.